Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
31
|
01
|
02
|
03 |
04 |
05
|
06 |
07 |
08 |
09 |
10 |
11 |
12 |
13 |
14 |
15 |
16 |
17 |
18 |
19 |
20 |
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
29 |
30 |
01 |
02 |
03 |
04 |
Najnowsze wpisy, strona 1
Zalegam ze wszystkim - 2 prace domowe odrobione z 10, prace zawodowe piętrzą się na
biurku czekając na szczyptę mojej uwagi. Gdzieś tam na horyzoncie majaczy wizja
przyszłego weekendu w mieście stołecznym i nie napisanych jeszcze sprawozdań. Od lat
przekonuję siebie, że dobra organizacja jest podstawą poukładanego i spokojnego
życia i od lat robię wszystko na ostatnią (nie minutę nawet, lecz - sekundę! Zastanawia
mnie tylko pewnien zaobserwowany fenomen - wszyscy (bez wyjątków) znajomi germaniści, tudzież ci
płynnie władający językiem niemieckim, są niebywale uporządkowani i systematyczni. Segregatory
na półkach, wszechobecny ład i ani grama kurzu w kącie, pod fotelem.
Przypadek, czy też wraz z językiem wpoili sobie niemiecką, żelazną konsekwencję i
'dopięcie na ostatni guzik'? Powninnam chyba zacząć jakieś lekcje w wolnych chwilach
- empirycznie się wówczas przekonam o zasadności moich obserwacji.
U małego jąkanie niebezpiecznie się nasilało, do momentu telefonu od J. Irracjonalnie
ośmielam się twierdzić, że zachodzi pewien związek między moim dzieckiem a jego
oddaloną o 650km babcią (która na dodatek zupełnie nie włada językiem polskim -
jedynym i ojczystym Dana) - tak czy inaczej, jąkanie zauważalnie mu przechodzi.
Czasami żartobliwie mówię do niej - witch - i widzę, że mam trochę racji.
Kocham Cię, Ty moja teściowo niedoszła :)
Od dni paru łapię się na pewnej wieczornej rutynie.
Jak tylko zakończę ceremonię kąpieli, wycierania z oliwkowaniem i zjadaniem w międzyczasie poszczególnych części wijącego się jak węgorz ciałka 'progeniturowanego', które w następnej kolejności trzeba przyodziać w coś ubrankiem nocnym zwanym (dlaczego u licha od 2,5 roku nie dorobiliśmy się normalnej piżamki?), nastaje moment jakże 'wyczekiwanego' karmienia bio-dynamiczną kaszką. Tak, tak, pan wice hrabia von łajdak samodzielnie radzący sobie z delicjami typu: serek waniliowy czy wykwintna zupa brokułowa, nie ośmieli się podnieść do ust swoich grymaśnych łyżeczki całkiem znośnej kaszki bio, która stanowi jedną z najważniejszych codziennych racji żywieniowych (byle do
wiosny, byle ten magiczny wiek 3 lat osiągnąć i kaszka może pójść na wieczne
odpoczywanie, tuż obok śpiących już snem niezakłóconym herbatek rumiankowych i
słoiczków przecierowych).
Co ciekawe, wspomniany wyżej osobnik szczególnie upodobał sobie ... tran. Tran o smaku owocowym, który dnia pamiętnego przyszło mi przypadkiem skosztować, by zrazić się doń na wieki wieków - ciekawe połączenie rybiej esencji z owocową nutą ;)
Dziwne preferencje odnajduję u pacholęcia mego.
Wracając na tor wieczornej rutyny i przyspieszając nieco jakże zajmującą akcję
- po pertraktacjach, naciskach i przymusach na ugodzie kończywszy, udaje się po raz
kolejny zaaplikować doustnie produkt niemieckiego landwirtschaftu, co zbliża nas
nieuchronnie do najprzyjemniejszej części wieczornych obyczajów. Wilki, kaczątka,
wróżki i muminki namawiają na spoczynek i prywatne, nocne spotkanie z niejakim
Aniołem Stróżem. Z reguły się udaje, co oznacza, że gdzieś w okolicach 20, 20.30
mam WOLNE!!! Amen!!!
Czas ten święty wykorzystuję od niedawna na przekopywaniu się przez zasoby 'Życia';
zanurzam się w tym fantasmagorycznym oceanie obrazów i wspomnień, by dnia następnego
ponownie pojawić się w pracy bez uprzedniego przygotowania. Pracuję - improwizując,
co nie zawsze wychodzi ;)
Tymczasem, idę popływać.
Właśnie straciłam całą notkę po użyciu klawisza 'zapisz' - czyż to nie paradoks?
Chyba będę musiała się zabrać ponownie za napisanie słów paru i przede wszystkim
na wejście w bliższą znajomość z tą stroną i jej charakterkiem.
Pisząc sobie to i owo, rozglądam się po moim obejściu, nie omieszkam zajrzeć do
moich sąsiadów płci obojga (dałam się złapać na wędkę sprytnie zarzuconą przez
'Radość Życia' - poczytnie w Twoim stawie ;) i próbuję odnaleźć się w meandrach
HTMLowskich, co dla laika kompletnego jest nie lada wyzwaniem.
Drażnią mnie drobinki, np. mój tekst wyświetlany jako jeden, długi, siermiężny
ciąg znaków, niczym Joyce'owski strumień świadomości; a przecież robię akapity
i staram się myśli enterem przeczesać.
Cóż, długa jeszcze droga przed poczciwym użytkownikiem Worda i pocztowego Bata,
czas wiedzę mniej niż skromną poszerzyć w przyciasnych miejscach - tymczasem.
30.11.05 Dobra data na rozpoczęcie 'pamiętniko-podobnej' pisaniny. Skoro
wielokrotne próby pisania bardziej tradycyjnego pamiętnika spełzły na niczym
próbuję tejże formy - ponoć nowoczesna i wygodna. A i wścibscy domownicy nie
będą specjalnie przekopywać internetowych zasobów w celu znalezienia paru
marnych słów, które z pewnością byłyby smakowitym kąskiem gdyby były zapisane
w 'tajemnym' zeszyciku schowanym dla niepoznaki gdzies na półce z tysiącem
innych książek i zeszytów.
nevermind -
w całym moim zagonionym i zagmatwanym życiu potrzebuję przystanku, potrzebuję
spojrzeć wstecz i temu ma służyć moja 'radosna' twórczość w tymże miesjcu.
A wszystko zaczęło się od jakże błahego powodu (ponoć!! - jak wszyscy mnie
zapewniają) - moja najcudowniejsza w świecie progenitura (2,5 z haczykiem)
zaczęła się od dni paru ... JĄKAĆ.
Przeczytawszy to i owo, uświadomiwszy sobie, że dla blisko 60% populacji
władających już jako tako językiem ojczystym karzełków, jąkanie jest rzeczą
naturalną i (o wielkie dzięki!!) przemijającą, poczułam się .... nijako. Ot,
ktoś pisze, że to mija, że to sprawa (najczęściej!) rozwojowa, że przecież
mogło być gorzej i dziecko mogło się z dużo poważniejszą wadą narodzić itepe.
A mnie ściska gdzieś w okolicach żołądka, kiedy cierpliwie czekam aż ten mój
zwariowany Nonsens (któremu do wczoraj mówienie nie sprawiało najmniejszych
kłopotów) wyartykułuje przerywane: chle chle chle chlebek. Uchwyt staje się
żelazny, kiedy widzę, jak małego ta dziwna 'niemożność' denerwuje, jak nawet
poddaje się i zupełnie nie kończy rozpoczętego wyrazu czy zdania.
To wszystko ściska a jednocześnie otwiera oczy - bo przecież takie zmiany nie
biorą się z powietrza, jąkaniem się nie zaraża jak grypą. Coś musiało się stać,
gdzieś, czegoś musiałam nie zauważyć i teraz zachodzę w głowę co, jak i gdzie
cierpliwie wsłuchując się urywane sylabizowanie mojego syna. Bez paniki rzecz jasna. Tego
komponentu do życia nam najmniej potrzeba.
Ze słowniczka Danowego:
nie ma 'mijsca'
cymamon
koszka (książka)
kokala (miś koala)